Jest październik – miesiąc maryjny, „różańcowy” – przygotowujący do spotkania w modlitwie ze świętymi: tymi, których jeszcze wspominamy, jak i tymi, o których tu „na dole” pamięta już niewielu lub nie pamięta nikt. Opadające liście napawają nas tęsknotą za tym, co minione i zapewne już nie wróci, ale pomimo ciemności pochmurnych dni i chłodu mokrych poranków właśnie wspomnienie tego, co było, i tych, co odeszli, daje nam nadzieję: odnowy, odrodzenia – zbawienia! Mamy jeszcze czas pomyśleć o zbawieniu własnym i tych, na których szczególnie nam zależy, a którzy z jakichś powodów odeszli od wiary. Jesteśmy jeszcze TU i modlitwą, Eucharystią możemy wspomóc błądzących, by znaleźli właściwą drogę.

Jednak byli wśród nas też tacy, których działalność powinniśmy brać za wzór, których powinniśmy wspominać jakodających swoją postawą za życia nam i wielu błądzącym światło. Większość z nas ma w myślach osoby, które są już po tamtej stronie; wspominajmy je, by pamięć o nich trwała, szczególnie jeślizostawiły one znaczący ślad w naszym życiu. Dla mnie jedną z takich osób jest moja kuzynka Ania Zieleń. Urodziła się w 1959 roku, zmarła w sierpniu 2001 po ciężkiej chorobie nowotworowej. Była/jest moją siostrą cioteczną – nasze mamy są siostrami. Właściwie wychowywaliśmy się prawie razem, żadna rodzinna impreza nie mogła się obejść bez niej, jej brata i rodziców. Ania miała w sobie tyle radości, że wkoło zawsze było mnóstwo życzliwych ludzi. Moja mama była jej matką chrzestną, a z kolei jej mama – moją. Jej brat był dla mnie jak drugi brat. Przez drugą połowę lat osiemdziesiątych i całe dziewięćdziesiątych wieczorami, aż do śmierci umęczona pracą i zobowiązaniami, przychodziła do naszego domu, nawet bardzo późno – nierzadko po 21.00. Moja mama [z którąAnia była bardzo duchowo związana] zawsze miała dla niej przygotowany obiad i dziwiłem się, co kuzynka robi tak długo, że nie ma czasu na normalny posiłek. Wtedy uważałem to za jakąś fanaberię – niemal dewocję. Dopiero wiele lat później poznałem prawdę. Pracowała w małym sklepiku na gdyńskim osiedlu Dąbrowa.Każdego dnia po jego zamknięciu kupowała [często ze swoich pieniędzy] żywność i wiozła do samotnych, chorych starszych osób. I tak do późna w nocy, dziesiątki osób w ciągu miesiąca, latami mogły liczyć, że do nich zajrzy i swym uśmiechem, modlitwą i radością chociaż na moment rozświetli mrok ich życia w zapomnieniu. Kiedyś opowiadała mi o Ruchu Światło-Życie i zachęcała, bym do niego wstąpił. Słowo OAZA było ciągle na jej ustach, gdzie mogła, tam świadczyła, i to chyba już od lat siedemdziesiątych. Tylko się śmiałem. No właśnie: będąc w szponach lekkiego życia singla, imprez, imprezek, nie zdawałem sobie sprawy z bagna, w jakim powoli się pogrążałem. Ona widziała i ostrzegała. Przykro mi, jak pomyślę, że osobiście spotykała się z księdzem Blachnickim, gdy bywał w Gdyni i właśnie tu, u ojców redemptorystów, przedstawiał założenia Krucjaty Wyzwolenia Człowieka, a ja – całkiem niedaleko – bezmyślnie traciłem czas na coś, czego dzisiaj kompletnie nie pamiętam. Zawsze będę wspominał śmiech Ani, jej radość i to, że nigdy o nikim nie powiedziała nic złego, nigdy nikogo nie oceniała, a zawsze była gotowa nieść pomoc najbardziej potrzebującym – samotnym, zapomnianym, schorowanym. Dla każdego miała czas, nawet kosztem poświęcenia swojego życia – zawsze z uśmiechem i radością. Wiedziałem, że rozważałazamążpójście – lecz tylu samotnych jeszcze trzeba było odwiedzić i tak wielu rodzinompomóc.

Leży pochowana na cmentarzu w Sopocie i zawsze ktoś o niej pamięta. Miałem ostatnio takie skojarzenie: ludzie wiary i dobrej woli, ci, co byli i ci, co są – wszyscy kontynuujący misję apostołów – są jak paciorki różańca: tworzą coś, co ma o wiele większy wymiar duchowy, nie do ogarnięcia na poziomie jednostki. Jedynie Bóg widzi całość naszych dokonań i potrafi wszystko powiązać w jedno dzieło. Tacy ludzie jak Ania są przykładem.Jedni byli, inni są, jeszcze inni przyjdą; każdy ma wewnętrzne przeczucie, co mógłby i co może zrobić – choćby prostym gestem, by pomóc innym –tu i tam!