Sylwester 2019 roku, godzina 23.59 sekund 59 – zaczyna się główny pokaz sztucznych ogni. Na naszych oczach ludzie są gotowi spalić w powietrzu setki tysięcy złotych, by mieć chwilkę szczęścia, świadomość, że zrobili coś, co inni też zauważą – wydali pieniądze i podpalili lont. Z naszego okna widać pół Gdańska i okolice aż po sam Tczew – tysiące iskrzących nadziei na lepsze jutro, lepszy rok.

W naszym rodzinnym gronie też się dzielimy nadzieją na lepszą przyszłość, życząc sobie życia w czasie bez jakichkolwiek trosk, a jednocześnie patrząc, jak coś, co było materialnym świadectwem pracy wielu ludzi, zamienia się w sekundę w dym. Nie, nie podpalam lontu, nie jestem w stanie czegoś kupić i spalić, natomiast ogarnia mnie zawsze smutek – czy dobrze przygotowujemy się na to, co nas spotka w przyszłości? Ale trzeba by być jasnowidzem, by przewidzieć, co nas czeka w kolejnym roku. Paradoksalnie koniec roku jest dla mnie okazją do świętowania i cieszenia się z tego, co było: że żyjemy, że czegoś się nauczyłem, że pogłębiłem swoją wiedzę, że wiem z grubsza, czego nie wiem, że jest jeszcze chwila, by to zmienić. No właśnie – jak wiele jeszcze tego czasu?
Na początku marca wyjechaliśmy na rekolekcje tematyczne „Nasze korzenie” z Dorotą Seweryn, legendą ruchu oazowego. Jadąc do Legnicy, oczywiście wiedzieliśmy o ciemnych chmurach zbierających się gdzieś w Azji, ale nas to za bardzo nie dotyczyło i nie przejmowaliśmy się. Nie mieliśmy pojęcia, że w ciągu zaledwie paru dni tak bardzo zmieni się sytuacja w Polsce i na całym świecie.

Na rekolekcjach „naładowaliśmy akumulatory” i to na tyle skutecznie [dzięki cudownej pani Dorocie], że ta duchowa energia dała nam siłę, by w spokoju, z cierpliwością przetrzymać czas pandemii Covid-19. On jeszcze się nie skończył i być może będzie jeszcze nas dręczył nawet wiele razy. Czas spowolnił, nigdzie się nie spieszę – cieszę się z tego, co mam. Czuję się jak w latach 80. – bez ciągłego ścigania własnego cienia, ale z czasem na książkę, muzykę i film wspólnie oglądany i przedyskutowany. Miejmy nadzieję, że to, czego się teraz nauczyliśmy – jak być razem, jak się wzajemnie tolerować, jak się cieszyć i spędzać wspólnie czas – też z nami pozostanie.

Tak się zbiegło, że w naszej parafii w pierwszych dniach marca odbyły się wielkanocne rekolekcje z księdzem Arturem Godnarskim, a dwa dni później byliśmy na rekolekcjach, o których wcześniej napisałem. Dzisiaj widzę w tym ewidentne działanie Ducha Świętego! Jedne i drugie rekolekcje dały duchowe wskazówki – przygotowanie na to, co za chwilę mieliśmy przeżyć. Natomiast czas pandemii to też czas bolesnych zdarzeń – odejścia do Pana księdza Pawlukiewicza, śmierci mojego kolegi. Ten pierwszy był znany, lubiany i zostawił nam ogromną spuściznę swej ewangelizacyjnej działalności, która na zawsze będzie nam służyć w duchowym wzrastaniu. Ten drugi – znałem go bez mała dziesięć lat, totalnie się życiowo pogubił – przystojny, bogaty, elokwentny, niesłychanie wrażliwy człowiek; pewnego dnia jego życie rozsypało się jak domek z kart. Jeszcze całkiem sporo mógł w swoim życiu zdziałać pomimo 50-tki na karku. Nie było tygodnia, bym z nim nie rozmawiał telefonicznie, a czasami spotykaliśmy się przy jakichś biznesowych sprawach. Planowałem mu pomóc – spotkania z księżmi, tematy do dyskusji, przygotowanie do chrztu świętego, lektury – tego szukał w swym duchowym poranieniu. Niestety 1 kwietnia został sam – telefonu już nie odbierze, nie zadzwoni. Mam w sobie jakieś niespełnienie. Może powinienem coś dojrzeć, inaczej porozmawiać, nie mówić tego czy tamtego. Może byłoby inaczej, może nie podjąłby tej ostatniej decyzji? Zostaje modlitwa, zostaje przekonanie, że nic nie jest nam dane na zawsze, ludzie tak szybko odchodzą, jedynie miłość Boża jest wieczna! Ale czy wszyscy o tym wiedzą? Jakże wielu zupełnie nie ma o tym pojęcia.

Tak się składa, że miałem również możliwość porozmawiać z ludźmi szukającymi sensu życia w czasie pandemii. Niektórzy dopiero teraz uświadamiają sobie potrzebę szukania drogi do zbawienia, inni totalnie ją odrzucają. Szukający mają w sobie dystans, niepokój –  ale i wyciszenie, smutek – ale i nadzieję.  Są też tacy – ci drudzy, którzy bardzo pogubili się w swoich życiowych wyborach –  wszystko oceniają bezpośrednio w odniesieniu do siebie, nienawiść do wiary niszczy im zapewne  sumienie, kierują się niestety często egoizmem i pesymizmem – to ślepy zaułek! Akurat te osoby niczego nie słuchają, żaden argument do nich nie przemawia uważając, że to co ich spotkało upoważnia do osądzenia Boga i wszystkich wierzących. Niezwykle trudno z takimi ludźmi dyskutować, moje słowo przeciw agresji – to rani.

W takich momentach okazuje się, jak Duch Święty przygotowuje nas na czas kryzysu. Mam świadomość, że nic w ostatnich latach nie dzieje się w naszym życiu przypadkowo. To tylko moja i mojej rodziny perspektywa, ale myślę, że tak może być i u Was. Przypuszczenie, niepewność niech zamienią się w realną świadomość obecności Ducha Świętego, Bożej miłości, matczynej – Maryjnej opieki. Nigdy jako rodzina nie mieliśmy w sobie tyle radosnej potrzeby bycia razem, bycia razem z Bogiem – właściwie cały czas z Nim rozmawiamy. I nie jest to głuchy telefon; niemal każdego dnia na nasze pytania dostajemy odpowiedzi – w odsłuchanym przypadkowo kazaniu, rekolekcjach, tekstach do rozważań, ale i przychodzących myślach. Na ścianie wisi wizerunek Pana Jezusa z chusty z Manopello i nawet w tej chwili patrzę na Niego i czuję Jego obecność, obecność Maryi, naszych aniołów stróżów, patronów – nie jesteśmy sami, mamy przyjaciół w niebie!