Gdy czytacie ten artykuł mamy już kolejny rok. Lokomotywa czasu buchając sekundami, minutami, pokonując kolejne tygodnie pędzi coraz szybciej po torach przeznaczenia a przecież nie tak dawno na stacji Nowy Rok życzyliśmy sobie wszelkiej pomyślności. Wierzymy, że będzie lepiej i lepiej a to złe – minęło za nami bezpowrotnie. Coraz głębiej wkraczamy w kolejny rok i mamy to co mamy, czyli – prozę życia! Prawie każdy, oprócz codziennych radości ma jakieś troski, zmartwienia i zwątpienia. Jeśli mamy choć odrobinę empatii to przyjmujemy do siebie, oprócz swoich, również to co dręczy naszych bliskich. Staramy się jakoś pomóc sobie i innym, chociażby modlitwą. Wierzymy, że dobry Pan Bóg, za wstawiennictwem naszych duchowych opiekunów, przychyli się do naszych próśb – jeśli Jego plan uwzględnia taką możliwość.

Są jednak sytuacje, w których niezwykle trudno znaleźć właściwe rozwiązanie, gdyż już one same są na swój sposób nietypowe.

Tak się składa, że od paru lat systematycznie pogarsza się stan zdrowia mojego Ojca,  by przez cały 2017 rok linia Jego życia delikatnie, niemalże niewidzialnie, pełzła na samej krawędzi tego co nieuniknione. W wieku 91 lat, tylko w jednym roku, był 4 razy w szpitalu i 4 razy miał ciężkie zapalenie płuc, teraz stan jest niezwykle ciężki – krytyczny. Lekarze – walczą i nie odpuszczają. Ksiądz proboszcz udzielił sakramentu namaszczenia chorych i wskazując na konieczność odmówienia koronki do Miłosierdzia Bożego, ze smutkiem w oczach stwierdził – najważniejsze, że nie jest sam! Na tyle na ile możemy staramy się pomóc, choćby modlitwą, choćby wsparciem psychicznym, byciem razem.

Cały miniony rok, jako rodzina, pogodziliśmy się z koniecznością rozstania i wielokrotnie – dziesiątki razy mówiono nam o ostatnich godzinach, a jednak z najbardziej beznadziejnego stanu Tata podnosił się i snuł plany na przyszłość. Wierzył, że to tylko przejściowe dolegliwości i jeszcze zdąży pojechać w swoje rodzinne strony w Wielkopolsce, a tu na miejscu – posadzi kwiaty, pomaluje dom. Można powiedzieć, że na swój sposób to mamy szczęście – możemy się przygotować do tego, niewysławianego momentu, o którym nie chce się myśleć. Czy aby na pewno? Dla mnie to taki swoisty, osobisty krzyż, który dźwigać mi/nam przyszło – jak chociażby z biciem serca codzienne spoglądanie na telefon – czy był z TĄ wiadomością ze szpitala, od Mamy, a ja spałem, przegapiłem? Zapewne zależy to od sytuacji, ale w tej naszej – ten bolesny rytuał powtarzamy niemal każdego dnia po kilka razy od ponad trzech lat. Wydaje się to niemożliwe, ale tak akurat jest i tym bardziej podziwiam heroizm mojej 84 letniej Mamy, która opiekuje się Tatą jak małym dzieckiem, jak niemowlakiem, którego trzeba karmić, poić, przebierać, oporządzać. Jak wielka to musi być miłość, jak wielkie przywiązanie, że robi to bez słowa krytyki, zniecierpliwienia – od wielu lat? Jestem przekonany, że jest święta za życia. Nie tylko ja tak myślę, wiele osób tak uważa, rzadko się zdarza, żeby ktoś wiekowy jak Ona o białych włosach, idąc ulicą był zaczepiany przez różnych – obcych ludzi z prośbą o chwilkę Jej uwagi. Widząc dobroć Jej oczu proszą o możliwość rozmowy, by mogli właśnie tej pani opowiedzieć historię swojego życia, by wsparła ich dobrym słowem. Mając tyle lat, nadal ma parędziesiąt przyjaciółek, które w każdej chwili gotowe są ją wspomóc, które wiedzą, że Jadzia [bo tak ma na imię] zawsze odbierze telefon, jeśli którakolwiek zadzwoni i poświęci swój czas by je wysłuchać i wspomóc radą.

Noce są najgorsze, wtedy Tata przez sen woła co chwilę moją Mamę a Ona, gdy leżał w domu, za każdym razem wstawała i sprawdzała czy coś nie dolega. Natomiast w szpitalu jest to niemożliwe, więc gdy nie słyszy żony chce się wyrwać i szukać Jej po korytarzach. Za dnia Ojciec śpi spokojniej, wiedząc że ktoś zawsze jest w pobliżu. Zresztą teraz już nie ma siły by podnieść rękę. Czas mija i zegar odmierza końcowe chwile, rozrusznik założony został 11 lat temu i nie będzie już wymieniany, życie baterii się kończy – życie człowieka wraz z nim. Sen trwa już 23 godziny na dobę. Siły nie ma by wstać, ręce fioletowe nie mają mocy by cokolwiek przytrzymać. Ze wzruszeniem obserwowałem parę tygodni temu jak Tata jeszcze podjął ostatnią walkę – trenował palce, nie bez trudności, rozrywając na małe kawałki fragmenty papierowego ręcznika. A tak nie dawno jeszcze chodziliśmy pod ramię, przy „balkoniku” od łóżka do drzwi pokoju i z powrotem, by na wiosnę miał siłę pójść do ogrodu i zasadzić swoje pomidory [co roku z nasion hodował własne sadzonki], ogórki, fasolę, cukinię.

Nigdy nie słyszałem, by moi Rodzice kiedykolwiek się kłócili. To przede wszystkim zasługa Mamy, dla niej Tata był namiastką jej ojca, którego sama utraciła w wieku 11 lat. Często myślę o tej historii – gdy wojna się skończyła – dziadek wrócił po paru miesiącach pieszej wędrówki przez spaloną Europę z obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, do swojej ukochanej żony i dzieci. Zanim dotarł do Gdyni, mojej Mamie przyśniła się Jej mama [moja babcia Anna] i we śnie powiedziała, że nie żyje, że zmarła na tyfus i leży we wspólnym grobie z czterema mężczyznami na cmentarzu przy kolegiacie w Kartuzach. Kiedy tata mojej Mamy powrócił do domu – wkrótce umarł, gdy od przypadkowo spotkanego kolegi, znienacka na dworcu, dowiedział się, że nadaremno przyjechał do Gdyni – jego żona przecież dawno nie żyje. Płakał, płakał wiele dni – do końca. A moja Mama w wieku 11 lat została sama wraz z sześcioletnią siostrzyczką i czteroletnim bratem. Jak można się opiekować rodzeństwem, gdy samemu jest się dzieckiem, gdy samemu organizowało się pogrzeb własnego taty, gdy się wie, że mama nie żyje, gdy dom – spalony [jako jedyny na ul. Lipowej w Gdyni], gdy nic się nie ma? Nie mogła liczyć na rodzinę, bo ci byli sami w trudnej sytuacji i ich nie przyjęli. Udała się do obcej kobiety w Sopocie mieszkającej na ulicy Chodowieckiego i ta ich przygarnęła gdyż sama straciła męża na wojnie i wszystkich pięciu synów. Babcia Anna jeszcze wiele razy śniła się mojej Mamie wspierając ją na duchu i udzielając rad. Kiedyś we śnie przedstawiła Jej wizerunek męża i jakież było zdziwienie Mamy, gdy pewnego dnia bliski znajomy – Jan Tusk [brat ojca Donalda] – niezwykle dobry i prawy człowiek, przedstawił Jej swojego znajomego. I to był ten człowiek ze snu – mój Tata! Minęło 60 lat i teraz leży na oddziale szpitalnym – po raz kolejny dowiedzieliśmy się, że to ostatnie chwile. Nigdy nie lekceważę takich informacji, gdyż faktycznie tak może być, nie mnie to oceniać. Akurat się wybudził i chociaż mówić już nie może oczami pokazał, że prosi byśmy razem z Mamą chwycili Go za ręce i tak trwali jak najdłużej. Kolejne dni mijają, a ja zupełnie inaczej się czuję wiedząc, że Tacie wszystko co miałem za złe i co nas dzieliło – wybaczyłem i pobłogosławiłem go znakiem krzyża na czole. Jakie to ważne, że Pan Bóg pozwolił mi przeżyć taką chwilę i mogłem przebaczyć, i prosić o przebaczenie.

Gdy moja Mama mieszkała już w Sopocie po śmierci rodziców, jej opiekunka doszła do wniosku, że nie ma warunków na zajmowanie się trójką dzieci [już zajmowała się dwójką innych sierot] – oddała samą innej rodzinie. A ci wywieźli ją aż do Ostrzeszowa koło Kalisza. Choć miała doskonałe warunki, opiekunowie byli majętnymi ludźmi – aptekarzami, tęsknota za rodzeństwem i nieżyjącymi rodzicami zabijała wszelką radość. Zdezorientowana życiowo błąkała się zagubiona małymi uliczkami małego miasteczka, bawiąc się z miejscowym chłopcem w chowanego wśród grobowców na ostrzeszowskim cmentarzu, aż pewnego dnia w 1949 roku natknęła się na pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. Wspaniały ksiądz opiekun zaniepokoił się samotną dziewczynką podążającą w pewnym oddaleniu za grupą, zapytał się o rodziców a Mama zgodnie z prawdą odpowiedziała, że jest sama gdyż rodzice umarli. A że byli już daleko od opiekunów, uczestnicy zaopiekowali się i zabrali Ją ze sobą. Na Jasnej Górze miejscowy paulin wzruszył się historią życia mojej Mamy i podarował na pamiątkę srebrny obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej. Ten wizerunek jest w moim mieszkaniu i przypomina mi o tym, że wszystkie nasze drogi prowadzą przez Najświętszą Maryję do Boga – jeśli tylko tego zapragniemy.

Teraz gdy rozmawiam z Mamą, wspominamy czas miniony co przepłynął jak woda w wodospadzie. Najbardziej żal Mamie, że tak mało rozmawiała z Tatą, choć mnie się wydawało, że zawsze ze sobą wymieniali się myślami – szczególnie na emeryturze. Przecież to był codzienny rytuał – przy posiłkach, przy porannej i popołudniowej kawie, przy wieczornej herbacie. Jednak jest dziura w czasie – lata Jego pracy. Tata pływał na „rybakach” w Dalmorze i były to rejsy wielomiesięczne i tego wspólnego czasu nie było za dużo. Gdy wracał – miał miesiąc urlopu lub tylko dwa tygodnie i znowu w morze, i tak w kółko. Dla mnie najgorsze były dni po „euforii powitalnej”. Gdy prezenty rozdane a radość opadła, musiałem z bratem zmierzyć się ze zmianą porządków w rodzinie. Ojciec zawsze chciał pokazać, że też musimy się z nim liczyć i jego wpływem na nasze wychowanie. Najgorsze w tym wszystkim było to, że panicznie bojąc się Jego srogości – modliłem się jako dziecko, by dobry Pan Bóg jak najszybciej dał Tacie nowy rejs. Właśnie to oderwanie od życia pływających ojców zdecydowało, że sam zrezygnowałem ze studiów w Wyższej Szkole Morskiej i po jednym z rejsów praktykanckich – zmieniłem uczelnię. Powiedziałem sobie, że znając marynarskie życie w rodzinie – nie doświadczę swoich dzieci takim wyobcowaniem – wiedziałem jak ono wygląda z punktu widzenia siebie jako dziecka. Mój Tata nie miał o tym pojęcia – bo niby skąd? Sam pochodził z „gospodarki” w Wielkopolsce. Gdy wybuchła wojna miał 13 lat i zaraz został wysłany na roboty do Niemiec. Wrócił w 1945 roku i upomniała się o Niego Marynarka Wojenna. Po trzech latach – Szkoła Morska ze specjalnością – mechanik okrętowy i na kutry, właściwie kuterki rybackie. Potem coraz większe i większe, i dalej, i dalej – w końcu pod Antarktydę. Mam świadomość, że był w takich miejscach w których ja już nigdy nie będę, ale też On  praktycznie nie miał pojęcia jak w tym samym czasie Jego dzieci dorastają, jakie mają problemy. Sam miał inne – czasami niebotyczne. Przeszedł zawał serca na statku – około pięćdziesiątki i praktycznie bez wystarczającej pomocy lekarskiej. Kiedyś na małym kutrze rybackim z załogą wpadli w zimowy sztorm, przypadkowo zostali staranowani przez jakiś duński statek, zaczęli tonąć. Nadali SOS,  ale sztorm był tak potężny, że w tamtym czasie – w latach 50-ych, nikt nie był w stanie pomóc. Wszystko zależało od utrzymania w ciągłej pracy silnika i pomp, a jedynym mechanikiem na kutrze był Tata. Stojąc po pas w lodowatej wodzie upstrzonej pływającymi puszkami, wiadrami, rozlanymi olejami, w niewyobrażalnie małym, cuchnącym pomieszczeniu maszynowni, targany przechyłami regulował zawory, sprawdzał połączenia – każda minuta pracy pomp i silnika była na wagę życia.  W tym czasie inne kutry wróciły do Gdyni, Mama czuła, że dzieje się coś niedobrego i z niepokojem wyczekiwała Taty chodząc od okna do okna. Wtem zobaczyła sąsiada, który pracował na innej jednostce, wybiegła by spytać się co z mężem. „To ty nic nie wiesz, oni chyba zatonęli, zdążyli nadać SOS, widzieliśmy ich rakiety, ale musieliśmy sztormować.” Dla mojej Mamy ziemia zatrzęsła się pod nogami – znów została sama, tym razem z dwójką własnych dzieci. Jednakże Tata się nie poddał – półprzytomny doprowadził w środku nocy  statek do portu. Gdy zacumowali, silnik zakrztusił się i zgasł – nie zostało ani kropli paliwa.

Gdy Mama zobaczyła Tatę w drzwiach naprawdę myślała, że tak Jej mama przyszła się pożegnać tak i jej mąż zrobił to samo. Tym bardziej, że cały był mokry i czarny od paliwa – jedyne o czym myślał jeszcze w porcie to jak najszybciej dotrzeć do domu, zupełnie nie myśląc jak wygląda.

To było niezwykle dramatyczne doświadczenie, ale inne było traumatyczne. W połowie lat 70-ych Tata pływał na tzw. burtowcu „Brda”. Kuter miał wypłynąć z „Dalmoru” w Gdyni w południe, więc Tata spakował walizkę, wsiadł w autobus i pojechał do portu. Pech chciał, że wysiadając z niego poślizgnął się na lodzie [w końcu to była zima] i po raz pierwszy i jedyny w swoim życiu – zwichnął nogę. Wrócił do domu „w gipsie” a w jego miejsce powołany został naprędce Jego młodszy i niedoświadczony kolega. Kilka dni później nad Bałtykiem i Morzem Północnym rozszalał się potężny sztorm. W tym czasie na kutrze zachorował jeden z oficerów i kapitan podjął decyzję o zawinięciu do duńskiego portu Hanstholm. Niestety statek, przy wchodzeniu, rozbił się o falochron i dziesięciu rybaków tragicznie zginęło – kolegów i przyjaciół Taty. Był załamany – uważał, że gdyby on płynął nie pozwolił by wpływać do portu, a poza tym znał specyficzne działanie steru na tym statku – wiedział jak go obsługiwać i nie zdążył o tym powiedzieć zmiennikowi. Nie było wtedy komórek, a poza tym tego nie dałoby się opisać słowami, trzeba by osobiście pokazywać kluczowe nastawy zaworów. Czuł i nie czuł się winny, ta sprawa męczyła Go przez wiele lat – dlaczego akurat wtedy musiał się poślizgnąć? Nie raz rozmawiałem o tym z Tatą. Sięgaliśmy wtedy do książki „Tragedia Brdy” i słuchałem jak Tata zastanawiał się co tak naprawdę stało się na statku, przypominał sobie przyjaciół. Miał swoją własną wersję – inną niż ta oficjalna, opartą o osobistą znajomość wszystkich członków załogi, znajomość statku i doświadczenie trzydziestu lat pracy na morzu.

Pominę już opis o tym jak wracając Boeingiem 747 z Kapsztadu do Europy przeżył urwanie się drzwi towarowych nad afrykańską dżunglą.

Właściwie to zawsze chciał jakoś porozmawiać z nami – Jego synami, ale nie wiedział jak to zrobić. Niby skąd? – skoro tak wcześnie – jako nastolatka – zabrano Go z domu rodzinnego i nigdy nie wrócił, na zawsze był już tylko tam gościem. Skąd brać wzorce ojcowskie, gdy los pozbawił ich definitywnie. Uzmysłowienie sobie tego faktu zajęło mi parędziesiąt lat i wybaczając Tacie wszystko – zrozumiałem jego sytuację. Prosząc o wybaczenie miałem na myśli swoją zatwardziałość, zawziętość i niedopuszczanie do siebie wszelkich usprawiedliwień działających na Jego korzyść. Jak łatwo przychodzi osądzanie innych, gdy się tak naprawdę niewiele wie o czyimś życiu a samemu jest się z dala od Boga. Co z tego, że się chodzi do kościoła na Msze święta jak z tego nic nie wynika. To tak jakby pożar gasić pustymi wiaderkami – przecież macham i macham – nawet się spociłem, coś robię więc o co chodzi? A dusza pustoszona jest coraz bardziej, zostaje popiół, moralność upada i tylko cud może cokolwiek zmienić. Bogu dziękuję, że miałem okazję takiego cudu kilkanaście lat temu doświadczyć, ale rozpacz mnie ogarnia na myśl o tych wszystkich, którzy marnują chwile swego życia na „puste przebiegi”.

W grudniu 2016 roku zmarł kuzyn Taty – Czesław, młodszy o miesiąc. Całe życie przyjaźnili się i właściwie Czesław był jak piąty brat a właściwie pierwszy z pięciu. Tamten mieszkał w Miejskiej Górce i gdy jechaliśmy w Taty strony zawsze odwiedzaliśmy go. Od jakiegoś czasu Tata uporczywie wypytywał mnie – co tam u Czecha? Ze względu na stan zdrowia nie mógł już opuszczać domu. Mogłem wyjaśnić gdyż utrzymuję kontakt z synem Czecha i wnukiem. Nie miałem jednak pojęcia co odpowiedzieć, więc po uzgodnieniach z Mamą mówiłem, że nie wiemy, że może telefon zmienił – coś w tym stylu, byle tylko prawdy nie powiedzieć – mógłby się przecież załamać i zrezygnować z walki o życie. Prawda sama przyszła – pewnego czerwcowego dnia spojrzał na mnie smutnym wzrokiem i zapytał się – dlaczego nie mówię prawdy w sprawie Czecha? Poważnie zaniepokoiłem się i pomyślałem, że jednak ktoś powiedział. Okazało się, że w nocy, we śnie – Czechu sam przyszedł do Taty i powiedział, że kilka miesięcy temu zmarł i teraz jest szczęśliwy! Cóż powiedzieć – prawda i tak wyjdzie na wierzch – jaka by nie była!

Matka Boska pokierowała losem mojej Mamy tak, że zawsze na jej drodze, w odpowiednim momencie, pojawiali się jak aniołowie – dobrzy ludzie. Dobrzy ludzie, którzy zjawiali się „znikąd” a pomagali Mamie i jej rodzeństwu nigdy nie pozwolili by stała się jakakolwiek krzywda, dbali by zawsze wiedziała, że ma opiekunów. Dzięki nim Mama została pielęgniarką, by całe swoje życie – w pracy i na emeryturze, pomagać innym. A tych wszystkich, którzy są w Jej otoczeniu, zachęca aby nie myśleli co im dolega tylko co jeszcze mogą zrobić dla naprawdę potrzebujących.

Tata umiera, a Mama dwa – trzy razy dziennie jeździ autobusami, trolejbusami do szpitala ogolić Go, przetrzeć czoło, zwilżyć usta, pogłaskać po głowie, przytulić i chociaż Tata nie reaguje – powiedzieć – „Mój Skarbie, tak mi Ciebie brak!”

Te historie, które opisałem, są maleńkim wycinkiem życiorysów moich Rodziców, jak i wspólnej ich prawie 58-letniej drogi. Widziane z perspektywy: splątane zdarzenia, radości, smutki dają nadzieję nam wszystkim na odnalezienie swojego modus vivendi – naszego – szeroko rozumianegosposobu życia.

To że życie przemija to wiemy, ale czy mamy własne, osobiste wnioski z tego co sami przeżyliśmy? Jak nasze życie kształtuje losy innych, jakim jesteśmy wzorem dla nich? Co z perspektywy nieuchronnego końca naszego ziemskiego szlaku moglibyśmy zmienić w naszym obecnym postępowaniu?

Każde zdarzenie, każdy spotkany człowiek nas kształtuje i ubogaca, ale czy to widzimy i umiemy docenić zależy od nas samych. Niech codzienne żywotów przemijanie w pokorze, miłości, zrozumieniu i przebaczeniu stanie się świadectwem naszej Wiary.

We wtorek Mama jak zwykle odwiedziła Tatę w szpitalu – On czekał i gdy Ją zobaczył oddał swą duszę Bogu. Bóg zapłać za każdą modlitwę w intencji ś.p. Władysława.