Dwa tygodnie zajęły mi rozmyślania nad sensem obecności w mediach społecznościowych.

Wylogowałem się na początku adwentu. Odinstalowałem aplikację w telefonie, zapomniałem hasła w przeglądarce, dałem znać potencjalnym zainteresowanym: do zobaczenia po Świętach. Nie ukrywam, trochę odetchnąłem. Ale jednocześnie pewien dreszczyk emocji z okazji ponownego logowania i pojawienia się online też był. Ile wiadomości przyszło, gdy mnie nie było? Jaką liczbę pokaże mała niebieska kuleczka?

Pominę w tym miejscu sprawy oczywiste związane z komunikowaniem się za pomocą Twittera, Facebooka, Instagrama i co najmniej jeszcze kilku wirtualnych miejsc spotkań. Zarówno zagrożenia, jak i szanse zostały wielokrotnie opisane i są dobrze znane. Nie ma też najmniejszych wątpliwości, że pomimo ulotnej elektronicznej formy to, co się wydarza w mediach społecznościowych, ma bezpośredni wpływ na nasze życie. Prezydent Stanów Zjednoczonych ogłasza działania zbrojne na Twitterze, za pomocą Facebooka ludzie zwołują się na masowe protesty prowadzące do przewrotu w państwie, a jeden komentarz potrafi rozbić małżeństwo, doprowadzić do zwolnienia w pracy lub umożliwić policji złapanie od dawna poszukiwanego przestępcy.

Mnie ostatecznie przekonały dwie rzeczy: możliwość konfrontacji poglądów z osobami o zupełnie innych przekonaniach oraz wgląd w sposób myślenia osób publicznych.

Dyskusje potrafią się wznieść na poziom zupełnie nieosiągalny w normalnym życiu – zarówno ze względu na łatwą dostępność osób z całego świata, jak i na poziom emocji. Nie ma w tym nic zaskakującego; anonimowość sprzyja prostackim zachowaniom i popadaniu w emfazę. Całe szczęście zwykle działa tutaj zasada „chcącemu nie dzieje się krzywda” – stosunkowo łatwo można się odciąć od internetowych trolli i skupić na osobach, z którymi wymiana poglądów, nawet trudna, nie pozostaje bezowocna. Zaletą jest możliwość dyskusji z osobami ze środowisk, z którymi zazwyczaj nie mamy kontaktu.

Zupełnie zadziwiające jest inne doświadczenie – odkrycie poziomu umysłowego wielu osób publicznych, dziennikarzy, publicystów, polityków, księży, profesorów. Świadomie używam wyrażenia kojarzącego się z jakimś rodzajem segregacji czy testów na inteligencję; trudno w innych kategoriach opisywać niektóre spisane i udostępnione wykwity emocji. Osoby, często z pierwszych stron gazet, przedstawiane jako autorytety, decydenci, zachowują się jak dzieci w piaskownicy, tylko z większymi zabawkami. Podstawowa cecha mediów społecznościowych – ulotność – sprawia, że aby zabłysnąć, trzeba napisać coś szybko i dosadnie. Komentarz po godzinie może już nikogo nie zainteresować, bo sam temat stanie się prehistorią. Powstają teksty, które nawet jeżeli zostaną potem skasowane, żyją drugim życiem i pokazują rzeczywiste przekonania autorów. Nie są wygłoszone zgodnie z przygotowanym scenariuszem audycji, nie były sprawdzane przez asystentów, pozostają radosną twórczością, która mówi więcej o osobie niż długi wywiad rzeka poddawany wielokrotnej korekcie i konsultowany ze specjalistami od wizerunku osobistego. To ważne – bo często podejmujemy decyzje, np. wyborcze, w oparciu o opinię osób publicznych. Poznanie ich od tej strony na pewno sprzyja bardziej świadomej decyzji.

Czy to są wystarczające argumenty? Dla mnie na razie tak. Po Wielkim Poście będę miał okazję ponownie się nad tym zastanowić.