Z kazania księdza Jana Twardowskiego na pierwszą niedzielę adwentu:

Całe nasze życie jest adwentem. Jest ciągłym czekaniem na przyjście Jezusa. Dobrze o tym pamiętać: w każdej chwili mogę z Nim się spotkać. Jak często Go odrzucamy, zamykamy oczy, usypiamy, a On stale przychodzi, stale puka do drzwi, stale ma jakieś życzenie: nie bądź egoistą, nie myśl tylko o sobie, oczyść swoje serce.

Ostatnio czekałam na poród. Poród naszego trzeciego dziecka. Takie czekanie to prawdziwa szkoła cierpliwości. Tym bardziej, jeśli już w siódmym miesiącu wygląda się jak w dziewiątym. A w ósmym ledwo się chodzi i modli, byle urodzić w terminie, a nie dwa tygodnie po (jak to miałam z pierworodną). Emocje sięgnęły zenitu 13 października, bo przecież córka ma się nazywać Łucja, więc to idealna data na poród – 100 lat po ostatnim objawieniu w Fatimie. Jednak 13 minął, a dziecku na świat się nie śpieszyło. Widocznie to taki mój kaprys, tłumaczyłam sobie, nie chcesz, Maryjo, to nie, nie narzucam się… to miało być w końcu na Twoją chwałę.

Więc dalej czekamy. Ale jest coraz trudniej. Bo Jezus mówi na modlitwie – nie planuj.  Ale JAK? Każdego dnia w mojej głowie tworzy się scenariusz. Plan A, plan B, plan C… jest ciężko, bo mamy rodzić w Warszawie. Po dwóch cesarskich cięciach tylko tam znajdujemy szpital, który zgadza się na podejście do porodu naturalnego. Jedziemy do Warszawy w piątek, dwa dni przed terminem. Nie planujemy. Nie wiemy, co zrobimy z dziećmi, jeśli nie urodzę w terminie; Michał (mój mąż) nie wie, czy dostanie urlop po weekendzie; mieszkanie w Warszawie mamy na trzy noce. Dojeżdżamy do stolicy po 17, idziemy jeszcze na mszę na 18 przy grobie księdza Popiełuszki. O 22 zaczynam mieć skurcze. Następnego dnia o 10.05 na świat przychodzi Łucja. I chociaż akcja zakończyła się cesarskim cięciem i wtedy nic z tego nie rozumiałam, to teraz, po miesiącu, powoli zaczynam widzieć coraz więcej łaski, która się na mnie tam wylewała.

Trzymam na rękach miesięczną Łucję i myślę: na co ja teraz czekam? Czy ja w ogóle czekam na Boże Narodzenie? Jak mam czekać z Maryją, gdy już znam jej happy end? A gdybym go nie znała… to też chyba bym nie rozumiała, dlaczego mam rodzić w stajni… Dlaczego dla NIEGO nie ma miejsca.

Wracając do cytowanego kazania księdza Twardowskiego: może za dużo w tym czekaniu własnego JA. Ostatnie cztery tygodnie przed Jego porodem pora się ogarnąć. Bóg Zrodzony, a nie stworzony liczy, że nasze czekanie nie będzie bierne i miejsce dla Niego przygotujemy nie tylko we własnym sercu.