W ostatnim czasie media doniosły o wspaniałomyślności rządu w stosunku do obywateli, co wyrazi się m.in. podniesieniem najniższej krajowej wypłaty do 3000, a wkrótce do 4000 złotych. Już dwudziesty trzeci rok prowadzę własną działalność, nie jestem z wykształcenia specem ani od finansów, ani od ekonomii, ale zaczął mnie ogarniać pewien niepokój.

Życzę każdemu obywatelowi, żeby podnoszenie najniższego wynagrodzenia wcale go nie dotyczyło i żeby zarabiał więcej. Jednak będzie ono dotyczyło każdej osoby z własną działalnością gospodarczą i wszystkich tych, którzy będą chcieli dorobić do wypłaty na umowę zlecenie lub sezonowo.  Zauważyłem, że zwolennicy tego pomysłu niespecjalnie przejmują się wpływem wzrostu najniższego krajowego wynagrodzenia na wysokość opłat ZUS, a tym samym na wzrost miesięcznych opłat dla wszystkich będących na własnej działalności gospodarczej. Zapowiadana podwyżka pięknie brzmi, ale nie oznacza, że te pieniądze w całości znajdą się w portfelach podatników, bo w sporej części zostaną zjedzone przez opłaty ZUS itp., które automatycznie również wzrosną.

Przy całościowym spojrzeniu budzi niepokój, że nie bierze się pod uwagę wpływu jednego małego klocka na stan reszty budowli. Pozwoliłem sobie zatem na ubranie moich obaw w hipotetyczny ciąg zdarzeń.

Pan Kowalski jest rolnikiem, prowadzi średnie gospodarstwo rolne. W okresach zimowych i wolnych od prac polowych nie potrzebuje wielu rąk do pracy, ale gdy przychodzi wiosna, a potem żniwa, sytuacja radykalnie się zmienia. Zatem zatrudnia na okres określony lub umowę zlecenie robotników sezonowych do prac polowych. W przypadku wzrostu najniższej płacy krajowej zarówno jego opłaty ZUS, jak i opłaty za pracowników sezonowych będą wyższe. I nie chodzi tu o to, że pan Kowalski proponuje najniższe stawki, bo jeśli te najniższe wzrosną, to on chcąc być konkurencyjnym pracodawcą, on zaproponuje swoim pracownikom jeszcze wyższe wynagrodzenie, aby utrzymać ciągłość produkcji rolnej. Wydawałoby się, że w końcu przedsiębiorca musi docenić odpowiednim wynagrodzeniem swoich pracowników, a więc super. Proponuję prześledzić dalszy ciąg zdarzeń.

Pan Kowalski zbierze prawdopodobnie swoje plony w ilości zbliżonej do zeszłorocznej. Jednak umiejąc liczyć, szybko zorientuje się, że wyprodukowanie tych samych ton ziemniaków, zboża itp. kosztowało go w tym roku wyraźnie więcej. Mając swoje zobowiązania względem banków, opłacając ubezpieczenia rolnicze na wypadek żywiołów itp., będzie musiał inaczej skalkulować każdy kilogram plonów. Nietrudno się domyślić, że zboże, które wyśle do młynarza, będzie droższe niż w poprzednich latach.

Pan Nowak jest młynarzem, prowadzi swoją firmę rodzinnie i zatrudnia kilku pracowników. Jest w tej samej sytuacji co rolnik: szybko wylicza, że mielenie mąki w tym roku kosztowało go istotnie więcej niż w latach poprzednich. Mąka z młyna wyjedzie droższa.

Jeśli będzie jeszcze pan Iksiński mający rodzinną firmę transportową, który zauważy, że od jego działalności, a także od syna i żony, opłaty ZUS wyraźnie wzrosły, to zapewniam czytelników, że nie przewiezie mąki w tej samej cenie co w latach poprzednich.

Pan Zetowski jest piekarzem, zatrudnia stałą liczbę pracowników. On również zauważył wzrost opłat ZUS za siebie i małżonkę, a także to, że musiał wyraźnie więcej zapłacić za mąkę i pewnie jeszcze inne rzeczy do produkcji pieczywa.

Czy uważacie, że pieczywo wyprodukowane przez niego utrzyma ceny z poprzednich sezonów? Wątpię, bo jego firma zaczęłaby się zapadać, a nie rozwijać.

Zatem każdy z nas, idąc ze swoją wypłatą do sklepu, zauważy, że za te same pieniądze może kupić mniej niż w latach, kiedy najniższa wypłata krajowa była niższa. Ten schemat można zastosować do większości usług i drobnej produkcji.

Skończy się  oczywiście tym, że ostatecznie zapłacimy za chleb kilkadziesiąt procent więcej niż wcześniej, podobnie będzie w przypadku warzyw i owoców i niezadowolenie społeczne gotowe. Taki schemat wzrostu cen przetoczył się przez Niemcy po przejściu z marki na euro, co wymusiło zaokrąglanie cen, a w praktyce doprowadziło w wielu przypadkach do przeliczania ich niemalże 1 do 1.

Na uwagę zasługuje również fakt, że nic nie mówi się o jednoczesnym podnoszeniu emerytur i rent. A przecież ci właśnie świadczeniobiorcy uzyskali pewien poziom płynności finansowej i wiedzą, ile mogą kupić za swoje świadczenie. Czy nikt się nie martwi, że wzrost cen spowoduje realne zubożenie emerytów i rencistów?

Moim zdaniem nie ma nic gorszego niż centralne sterowanie przedsiębiorcami i relacjami między wolnymi ludźmi. Przypomnijmy sobie przypowieść Jezusa o robotnikach w winnicy (Mt 20, 1–16). Tam właściciel winnicy kilkakrotnie wychodził i rekrutował nowych pracowników. Z każdym indywidualnie ustalał wynagrodzenie za pracę do końca danego dnia. I choć przypowieść opowiadała o zbawieniu człowieka, to jednak pokazuje pewien schemat postępowania: indywidualne podejście pracodawcy do każdego pracobiorcy. Bo ani dobrobytu, ani zbawienia nie da się ustalić większością głosów w sejmie. Na jedno i drugie musimy sobie indywidualnie zapracować. Na pierwsze u naszego ludzkiego i na drugie u Bożego pracodawcy.