Zakochałem się w górskich wędrówkach jako nastolatek, od tego czasu z zazdrością słucham innych relacji ze szlaków, oglądam zdjęcia, wzdycham. A kiedy zbliża się kolejny zaplanowany przeze mnie wypad, jestem podekscytowany wiele dni wcześniej.
Pierwsze włóczęgi to zmagania z przeciwnościami pogody, swoją wytrzymałością, niewielkim budżetem :). Tak upłynął czas szkoły średniej i pierwsze lata studiów. Kolejne szczyty zdobywałem, trzymając za rękę swoją dziewczynę, później narzeczoną i wreszcie żonę. To też czas rozbijania namiotów na halach, połoninach, wczesne wstawanie, by zobaczyć wschód słońca. I bardzo dużo wysiłku, by moją miłośniczkę plażingu rozkochać nie tylko we mnie, ale też w górach. Udało się!
Kiedy pojawiały się na świecie nasze kolejne dzieci, częstość wyjazdów, stopień trudności i długość szlaków dopasowanych do możliwości trzylatka były dla mnie wyrzeczeniem. Postanowiłem nalegać, by każde rodzinne wakacje były w górach, rekolekcje również, ale niedosyt pozostawał.
Kiedy moi najstarsi synowie mieli 5 i 7 lat, w głowie zakiełkował i zaczął nabierać kształtu pomysł „męskiej wyprawy”. Wtedy my, we trzech rządząc się zasadami kawalerskiego surwiwalu, z dala od troskliwej matczynej dłoni, będziemy szli od schroniska do schroniska niezależnie od chłodu, deszczu czy wichru. Moje marzenie ziściło się: starannie zaplanowana, przewidująca najrozmaitsze przeciwności czterodniowa wyprawa w Karkonosze stała się pierwszą z cyklu męskich wypraw.
I nie szkodzi, że moi chłopcy za największą atrakcję uznali podróż kuszetką, no i jeszcze byli na tej… no, tej… oo! Śnieżce! Pokazywanie im tego, co jest dla mnie piękne, widoków ze szczytów, skarlałej roślinności, powalonych drzew, śladów obecności dzikich zwierząt, i tak bardzo mnie cieszyło. Przez ten wspólnie spędzony czas dowiedziałem się wiele o moich chłopcach, nie tylko o granicach ich możliwości fizycznych, ale też o ich poglądach, kolegach z podwórka czy marzeniach.
Pamiętam, jak ku mojemu zaskoczeniu bardzo żywo przeżywali wojnę na Ukrainie, a ja starałem się nieporadnie tłumaczyć im, jak to się stało, że Rosja napadła na Krym. Mówiłem, że w jednym kraju mogą być ludzie o różnych poglądach, a nawet innych narodowości. Uszliśmy tęgi kawał drogi, zanim wyczerpały się pytania. I jestem pewien, że w żadnych innych okolicznościach nie mógłbym im poświęcić tyle czasu i uwagi.
W tym roku udało nam się wyjechać na trzecią „męską wyprawę”. Przygotowania do niej były już szablonowe. Chłopaki dokładnie wiedzieli, co ma się znaleźć w plecakach, że potrzeba tyle par skarpet ile dni wyprawy. Zupek chińskich tyle ile śniadań w schroniskach. A drugi cieplejszy sweterek, który podsuwa mama, odkładamy z powrotem na półeczkę. O ile dwa lata wcześniej pierwsze kompletowanie ekwipunku zapisanego na karteczce przypominało wesołe podchody z przeszukiwaniem całego mieszkania, o tyle tym razem bez zwłoki odnaleźli skrzętnie pochowane menażki, okulary czy scyzoryki.
W Beskidy dostaliśmy się pociągiem i właściwie prosto z peronu zaczęło się pierwsze, długie, strome podejście. Chłopaki dali radę nadspodziewanie bez narzekań, bo mieli perspektywę miło spędzonych następnych dni. I kiedy pogoda była w kratkę, w kolejnych schroniskach nie było prądu albo wody, szliśmy wiele godzin w deszczu i burzy, przemokliśmy wszyscy do suchej nitki, to chłopaki byli na to przygotowani. Przez wiele rozmów, opowieści, przez ciekawość jak to by było, gdyby nas trzech spotkało to, co kiedyś spotkało samego tatę. W obserwowaniu siły żywiołów, szybkich zmianach aury, malowniczych panoramach dostrzegli z pewnością Boży palec. I widziałem, że potrafili nie tylko się cieszyć z przebłysków słońca, ale również być za to wdzięczni.
Poznałem nurtujące ich problemy, które w innych okolicznościach uciąłbym: „Nie zadawaj mi teraz takich głupich pytań”. A na szlaku okazywało się, że to tylko wierzchołek góry lodowej, że w pytaniu: „Co jest większe od kamienia?” chodzi o uporządkowanie wiedzy o granulacji minerałów od pyłu przez piach, żwir do głazów itd. Dopiero gdy długo byliśmy razem, mogłem od nich usłyszeć wprost, za pierwszym razem, bez krygowania się, że się czegoś wstydzą lub boją.
Brak alternatywy w postaci komputera, kumpli, telewizora sprawił, że bawiliśmy się razem świetnie. A kłótnia między nimi o nawet najmniejszą rzecz nie miała większego sensu, gdy czujne oko taty widziało wszystko. Podczas „męskiej wyprawy” bezwiednie stają się z dzieci rycerzami. Mogą podejmować decyzje przy okrągłym stole z tatą, mogą wykazać się cnotami cierpliwości, wytrwałości, odwagi.
Spędziwszy ten czas z nimi, jestem pewien, że nauczyli się większej samodzielności, niż gdybym „rzucał ich na głęboką wodę” podwórka z rówieśnikami. A dla mnie morał jest taki, że nie tylko dzieci mi dojrzały podczas wspólnej wędrówki, ale ja dopiero dostrzegłem, jak dojrzałe już są.